Ekipa budowlana (tato i dwaj bracia) ostro wzięli się do pracy... W poniedziałek z rana niwelatorem wyznaczyli ściany domu. Wjechała fadroma. Ściągnęła humus i wybrała ziemie w miejscu, gdzie ma stanąć dom. Następnie rodzinka odeskowała w koło wykop - by łatwiej geodecie było nanosić wysokości i osie domu. W południe przyjechał pierwszy materiał (stemple, deski i drut). Chłopaki zrobili sobie podstawy i stoły do zbrojeń. Zajęli się docinaniem drutów i zbrojeniami. Tymczasem ja, obdzwoniłam chyba wszystkich geodetów w powiecie, by znaleźć kogoś, kto wyznaczy dokładnie dom. (Geodeta, który rysował nam mapkę, niestety był już umówiony...) Po "nastym" telefonie w końcu znalazłam!!! Umówiliśmy się na wtorek rano...
We wtorek rano przyjechali geodeci... Wymierzyli, nanieśli wysokości, wyspreyowali deski :) Pojechali. Tato i bracia kończyli zbrojenia i zaczęli wykopy pod ławy. Skończyli późnym wieczorem. "Gruszka" z B25 miała przyjechać już następnego dnia, zatem musieli pośpieszyć się z wykopem...
W środę cały dzień spędzony w ziemi. Wykopy i szalowanie ław. O godzinie 17 (było już całkiem ciemno) przyjechała "gruszka" z betonem. Pierwszy raz widziałam coś takiego. Potężna pompa, po rozłożeniu sięgała koron drzew. Robi wrażenie. Zalewanie z pompy trwało pół godziny... Niestety, tak, jak tato przewidział zabrakło 1m3 betonu. Sucha podsypka, nie zadziałała. Ławy nie były w całości szalowane, obrywała się ziemia. Betonu poszło więcej niż zaplanowano. Z "gruszki" udało się nam odzyskać jeszcze 4 taczki/toczki (jak, kto woli) Nie było wyjścia, wyciągnęliśmy z garażu betoniarkę, znieśliśmy worki z cementem i do dzieła. Musieliśmy zalać ławę idącą przez środek domu. Skończyliśmy przed 8 wieczorem. Chłopaki zmęczeni, tato również. Przy kolacji nawet rozmawiać im się nie chciało...
Czwartek i piątek przerwa na placu budowy. Poza tym pogoda zaczynała się psuć. A ławy musiały dobrze wyschnąć by można je było przykryć folią.
W sobotę ruszyliśmy od nowa. Przyjechał mąż, w końcu razem mogliśmy działać przy budowie. Bardzo rodzinnie ruszyliśmy w sobotę po śniadaniu na działkę. Tato, bracia, teść, szwagier, mąż, synek i ja. Synio miał frajdę. Jeździł taczką/toczką w drodze powrotnej po bloczki betonowe, które zaczęliśmy rozwozić po całych fundamentach. Jak się szybko okazało (następnego dnia wieczorem) ta sobotnia wyprawa na plac budowy odbiła się nam na zdrowiu. Razem z synkiem bardzo mocno się pochorowaliśmy (on - zapalenie oskrzeli, ja - angina ropna). Uziemiło nas. Po niedzieli przyszłą zima... Prace przy murowaniu bloczków musiały być przerywane, bo albo śnieg, albo mróz. Jednak udało się!!! Bloczki wymurowane i obmalowane dysperbitem (izolacja)... :)